koewolucje

Mam nadzieję, że nikogo nie obrażę zbyt dosłownym podsumowaniem moich wcześniejszych postów, ale chciałbym by parę rzeczy było jasne. Każda moja wypowiedź X powinna być umieszczona w kontekście "Moim skromnym zdaniem, w oparciu o to co wydaje mi się, że obserwuję, na chwilę obecną wydaje mi się, że nie umiem szybko znaleźć kontrargumentu na dość intrygującą dla mnie myśl, że X". W szczególności, byłbym głupi nie dopuszczając możliwości, że moje założenia były błędne, czy, że jutro nie zmienię zdania. (MSZwOoTCWMSŻOnCOWMSŻnUSZKnDINdMM,ż) uważam, że trzeba umieć zmieniać zdanie, gdy zmieniają się dane wejściowe, lub gdy udowodniono Ci błąd -- ale nie częściej, bo nie chodzi o oportunizm, tylko o to by zawsze mieć rację. Bardzo wygodne. Odsłonięcie się i przyznanie do błędu, jest często trudne tuż przed, ale daje wrażenie niesamowicie prostego rozwiązania tuż po.

Miało być o ewolucji, tej od samolubnych genów i memów. Tej od wszystkiego, co się niezbyt dokładnie replikuje i poddawane jest selekcji: firm, narodów, państw, zachowań, łańcuszków, plotek, wirusów. Podstawowa zasada działania jest tak prosta, że nie umiem już teraz dopuścić możliwości, że ten mechanizm nie istnieje, ale też zbyt prosty, by dopuścić możliwość, że jest jedynym.

Ostatnio miałem przyjemność zdzierać sobie gardło na temat sensu życia i rozmnażania. To było akurat na imprezie firmowej, ale temat dzieci ostatnio prześladuje mnie niczym widok kobiet z wózkami kobiety w ciąży. Nie wiem czy w pewnym wieku samemu się zaczyna prowokować ten temat, czy tylko wyostrza się percepcja. Na pewno jest tak, że średnio-bliska rodzina po prostu nie ma lepszego tematu do rozpoczęcia rozmowy, bo przecież nie ma pojęcia o mojej pracy, studiach, czy codziennych problemach, a, że akurat pod stołem baraszkuje parę nowych brzdąców, to narzuca się spytanie "a Wy kiedy?".

Logika modalna, temporalna. Na dzień dzisiejszy nie chcę mieć dzieci. Na dzień dzisiejszy wiem, że kiedyś będzie taki dzień, że będę chciał mieć dzieci. Na dzień dzisiejszy wiem, że kiedyś będę chciał, żebym miał dzieci znacznie wcześniej. Na dzień dzisiejszy wiem, że choć nie chcę, to właśnie teraz powinienem. Czy z tego wynika, że na dzień dzisiejszy chcę? Jak wiele z tego zmienia się w czasie? Czy tylko stan umysłu i priorytety (dane wejściowe) czy może cały proces myślowy (wnioskowanie) ? Czy rzeczywiście znam przyszłość? Który ja ma większe prawo do szczęścia - ten dzisiejszy, czy ten jutrzejszy? A może ten wczorajszy co chciał tylko klocki lego? A jeśli liczy się tylko to co się myśli o swoim życiu na łożu śmierci? Czy jest sens, męczyć się przez kilkadziesiąt lat, po to by przez 5 minut być zadowolonym? A zaraz potem przestać istnieć?

W dzieciach najbardziej przeraża mnie samo to przesuwanie się w prawo na mentalnej osi czasu, gdzie od lewej umiejscowiłem sobie dzieciństwo, zerówkę, podstawówkę, liceum, studia, pracę, dzieci, emeryturę i śmierć. Magiczne myślenie i chowanie głowy w piasek.

Kilka osób mówi, że nie wiem o czym mówię i oni też nie wiedzieli do póki nie spróbowali. Że to jest świetne, odmienia życie - zmienia optykę i dodaje kopa. Warte wszystkich pieniędzy, oddania życia, nadaje mu wartość i sens.

Kiedyś słyszałem to o narkotykach.

Asymetryczna logika temporalna dla liczby dzieci: "tak, wiem, d=0 implikuje, że nie chcesz, żeby d=1, ale uwierz, że gdy tylko d=1, to chcesz, by d było większe od zera". No dobra, czyli po prostu ten układ równań ma dwa rozwiązania: zero dzieci i kilka dzieci i każde z nich jest ok. Nie biorę narkotyków, bo nie biorę narkotyków. Bierzesz, bo brałeś.

Ale może to nie ja sam decyduję. Oczywiście jest jeszcze żona. Mniej oczywiste: jest rodzina. W szczególności dziadkowie -- ich geny nie chcą pogodzić się z porażką. Z genetycznego punktu widzenia także rodzeństwo powinno być (i jest) nachalne w tej kwestii.

Ale sprowadzać kogoś do gry nie znając reguł? Nie znając sensu życia tworzyć nowe? Ale co tam nowe -- skoro to problem, to po co ciągnę to jedno które już mam? Nowa wersja zakładu Pascala: nie wiem jaki jest sens tego co robię, ale jak przestanę to na pewno nie będzie miało sensu, a że sens i życie zmieniają się w czasie, to jest jakaś tam szansa, że kiedyś się pojawi, że kiedyś go zauważę.

Ewolucja wytworzyła (pewnie jako by-product) mózg potrzebujący sensu życia by (dobrze) funkcjonować. Wydaje się zatem bardzo logiczne, że musiała też zadbać o podarowanie do kompletu także tego sensu. W przeciwnym razie wyginęlibyśmy już dawno na depresję, a zatem sam fakt naszego istnienia w tak potężnej liczbie sugeruje, że jednak udaje się ten sens odnaleźć. Czy to jednak zasługa ewolucji?

Ewolucja dała nam ciało nieodporne na mróz ni ogień, płuca potrzebujące tlenu itd, a jednak nie dała nam ciepłych domków, azbestowych skafanderków ani butli tlenowych. Pewne problemy nam nie doskwierają, bo są rozwiązane w zupełnie inny sposób. Ucieczka - sposób jakim radzimy sobie z ogniem, a także z lękami i niewygodnymi prawdami. Układ odpornościowy wspierany kosmiczną liczbą gatunków bakterii, leków itd, podobnie jak układ wierzeń, zabobonów, systemów filozoficznych, rytmów dziennych i związków międzyludzkich. Sztuczne skóry, stworzone przez cywilizacje ubrania, społeczności, grupy, rodziny, normy, pozy, postawy, role, hierarchie.

Niektórych problemów ewolucja nie musiała rozwiązywać, bo rozwiązały się same. Niektórych nawet nie może rozwiązać - (IMHO) geny nie mogą wpływać na nasze myśli. Gdyby mogły, to rodzilibyśmy się z wyrytym w głowie sensem życia, tak abyśmy mieli jak największe szanse przetrwać. I nawet powiem Wam jaki byłby to sens, chociaż pewnie sami wiecie: rozmnażanie. Skoro więc obserwujemy tyle ludzi nie wiedzących jaki jest sens życia (np. ja), to traktuję to jako dowód, że w genach nie sposób przekazać myśli, podobnie jak to, że wilki muszą szczekać i ujadać polując stadnie, traktowane jest jako dowód na niemożliwość telepatii, a brak wehikułów czasu za dowód na awykonalność wehikułów czasu.

Z resztą, skąd ewolucja i geny miałyby wiedzieć w jakim języku myśleć będzie dziecko i nie mi chodzi tylko polszczyznę, ale o sposób formułowania przekazu by był on ponadkulturowy i ponadczasowy. No więc nie mogąc bezpośrednio wpłynąć na myśli, robi najlepsze przybliżenie tego co chciałaby osiągnąć, znacznie gorszymi metodami: chemią, biologią, fizjologią. Dała nam pociąg seksualny, byśmy chcieli się kochać, dała nam (no może połowie) instynkt macierzyński, by potem się nie wycofać.

Nie mogła przewidzieć (bo choć czasem tak o niej mówię, to przecież wiemy dobrze, że ona w ogóle nie myśli) antykoncepcji, telewizji, filozofów, rewolucji informatycznej. Co teraz może zrobić? (Oprócz tego, że nie może nic robić, bo jest tylko abstrakcyjnym procesem?). Może czekać aż wymrzemy. Oczywiście nie wszyscy, tylko ci z nas co mają jakiś problem z rozmnażaniem. Zostaną ci bardziej podatni na instynkty, mniej podatni na lęki, mniej zabiegani, mniej refleksyjni - nie chcę nikogo obrazić, pewnie jest też pełno pozytywnych cech opisujących tę olbrzymią grupę do której zaliczają się wszyscy nasi przodkowie.

Ale miało być o koewolucji. Bo ewolucja genetyczna nie działa w izolacji. Równolegle ewoluują np. memy. Czytając mojego bloga dajesz się zapłodnić paru myślom, co prawda nie przekopiują się dokładnie, być może nawet nie zagnieżdżą się i obumrą. Ale kilka, zmutowanych, skrzyżowanych, przekażesz dalej swoim "dzieciom". Czy można w tym upatrywać jakiejś nadziei? Wydaje się, że 90% Polaków upatruje. Religia, opium dla mas? Zupełnie nieświadome tego i zapewne przypadkowo obie ewolucje grają tu do jednej bramki: chrześcijanie chrzczą swoje dzieci, a religia odwraca uwagę od samobójczych myśli.

Ale cele te nie muszą być zbieżne. Rozprzestrzenianie myśli to przecież co innego niż rozprzestrzenianie genów i osiąga się je na różne sposoby. Niejedzenie mięsa jakoś się rozprzestrzenia - wydaje mi się, że niejedzenie go w piątek, służy w chrześcijaństwie w zasadzie głównie do rozmnażania się idei, bo zwraca uwagę i prowokuje temat - a przecież raczej nie zwiększa szans na rozpłód.

Genów jest w jednym plemniku dużo i nie wszystkie mają wpływ na pociąg seksualny czy jego wyprodukowanie, chociaż (niejako z definicji) wszystkie mają wpływ na rozpłód. Udało im się jednak jakoś zgrać swoje działania, aby wydelegować tę wielką rakietę na marsa jaką jest plemnik. Czy z memami też tak jest, że potrafią od czasu do czasu zagrać wszystkie razem o jedną wielką stawkę, by wszystkie na raz przeskoczyć do nowego nosiciela?

Wydać książkę? Pisać bloga? Zostać nauczycielem? Zostać księdzem? Zrobić dziecko i wychować? Skąd te myśli w naszych głowach? Może to wcale nie pociąg seksualny i instynkt macierzyński pociąga za sznurki, tylko memy nie mogą się doczekać ekspansji?

Pokonać śmierci się pewnie nie da. Wielu jednak uparcie wierzy, że dziecko pozwala zachować jakąś ciągłość. Genetyczną? Czy memetyczną? Obie, dlatego tak mocna presja.

Co jeszcze ewoluuje? Państwa, narody. Tak: znowu zew dzieci.

Ciągle nie mogę skończyć czytać Lodu, ale myśl, że logika nie jest czymś stałym w czasie, wydaje mi się krępująco niewygodnie prawdziwa (dzisiaj). Czy to ważne, że sen był ładny, jeśli nie pamiętam go po przebudzeniu? Czy to ważne, że życie było ciekawe, jeśli umrę we śnie? Czy to ważne, że zgrzeszyłem jeśli się wyspowiadam? Czy ważne, że przeprosiłem, jeśli zrobię to znowu? Czy ważne, że obejrzałem tysiąc filmów, gdy potrafię wymienić 4, zużyłem setki popołudni na grę w Q3, gdy znam tylko jedną mapę. Czy jeśli ciągle je zmieniam, to czy w ogóle mam jakieś zdanie? Czy jeśli dziś moje dawne posty wydają mi się dziecinne, to który z nas ma rację? Czy wiedząc, że mój własny kod za parę lat wyda mi się błędny i głupio napisany, powinienem go nie wypuszczać? A kod genetyczny? A memetyczny? Release early, release often?

Na pewno "robienie dzieci" to coś złego. Tego się nie powinno "robić". To się powinno zapoczątkować i docenić odrębność nowej istoty. Ono nie może być "moje", nie może być moim chytrym planem, środkie, nie może być czymś co robię bo mam cel, bo mam lęki. To nie fair i pachnie niewolnictwem. Kiedyś słyszałem "powinno się być wdzięcznym rodzicom, za to, że Cię przywołali na świat". Będąc dzieckiem mysłałem: "Tak jakby mieli wybór! Przecież ktoś musiał mnie urodzić". Zasada antromorificzna. Teraz patrząc z drugiej strony barykady wiem, że nikt nie musiał i decyzja do prostych nie należy. Ale z logicznego punktu widzenia, dalej nie rozumiem czy trzeba być wdzięcznym za poczęcie. (Nie mylić z wdzięcznością, za wychowanie).

Zmierzam do tego, że jeśli dzieci nie powinno się robić dla siebie, to może robi się je dla nich samych? Jak już wiele razy wspominałem, wydaje mi się to o tyle nie fair, że nie wiem, czy życie im się spodoba. Ale może trzeba na to spojrzeć znowu po Pascalowsku: a nóż-widelec uda im się znaleźć sens życia -- w najgorszym razie go nie znajdą, ale życie nie jest aż tak złe, żeby nie opłacało się zaryzykować? Powoływanie do życia z braku przeciwwskazań?

Jednego jestem pewien, osoba z takim podejściem jak moje, lepiej, żeby się teraz nie zabierała za dzieci.

Popularne posty z tego bloga

Szczęście jako problem inżynieryjny

Kilka rzeczy, o których żałuję, że nie powiedziano mi, gdy byłem młody

Produkt: Ojciec*